Srogie oberwanie chmury, silny wiatr i poziomo padający deszcz, ale także cała masa bardzo ciekawych piw do spróbowania. M.in. właśnie tak zapamiętam II Szczecin Beer Fest :). Zapraszam więc do krótkiej relacji, w której podzielę się z Wami swoimi spostrzeżeniami na temat imprezy.
Szczecin Beer Fest został zorganizowany po raz drugi, chociaż piwny festiwal na Łasztownię zawitał już po raz trzeci. W 2016 r. w zabytkowych zabudowaniach zlokalizowanej na tej wyspie rzeźni miejskiej odbył się bowiem Szczeciński Festiwal Piwa, który z różnych względów okazał się swoistym przetarciem szlaku dla Szczecin Beer Fest. W tym roku zmieniona została nieco lokalizacja imprezy – zrezygnowano z dziedzińca rzeźni oraz budynku cielętnika, w którym rok temu ustawione były stoiska. Te tym razem zostały przeniesione na bulwar w pobliże tzw. dźwigozaurów, czyli odnowionych i barwnie pomalowanych zabytkowych dźwigów portowych. Na ogrodzonym barierkami terenie stanęły foodtrucki, stoiska browarów oraz scena. Przestrzeń, którą one otaczały, wypełniły stoły z ławkami – spora część z nich stała pod sporej wielkości namiotami, które przy padającym poziomo pod wpływem silnego wiatru deszczu i gradzie niestety nie do końca się sprawdziły, ale o tym za chwilę. W rogu placu stało dość sporo toi-toiów, których liczba okazała się jak najbardziej wystarczająca.
Wstęp na imprezę był oczywiście płatny. Jednodniowy bilet kosztował 10 zł, zaś dwudniowy – 18 zł. Każdy uczestnik dostawał na rękę opaskę uprawniający do wejścia na teren festiwalu. Obiło mi się o uszy, że początkowo były problemy z wyjściem i ponownym wejściem tego samego dnia na imprezę. Domyślam się, że było to związane z jednakowo wyglądającymi opaskami w piątek i w sobotę, więc istniało zagrożenie, że ktoś, kto w piątek kupił bilet jednodniowy, będzie próbował wejść na niego również w sobotę. Ja jednak tego nie odczułem – w pewnym momencie, po tym jak przestało padać, trzeba było wrócić do samochodu żeby się ogrzać i przebrać się.
Piwa można było się napić na ponad 20 stoiskach. Na festiwalu pojawili się starzy wyjadacze polskiej sceny kraftowej, jak dobrze znana nam PINTA, Kormoran, Browar Spółdzielczy, czy choćby Szpunt. Wystawiły się też oczywiście szczecińskiego browary restauracyjne, którymi zresztą Szczecin coraz częściej może się pochwalić. Nie zabrakło również browarów, które zadebiutowały w ubiegłym roku jak np. Świebodzin, czy Harpagan. Również oferta foodtrucków była w pełni zadowalająca. Można było zjeść m.in. burgery, tortille, a także langosze. Szkoda, że foodtruck z pizzą z powodu usterki technicznej nie dotarł na imprezę, bo ostrzyłem sobie na niego zęby. Niemniej ostry burger od ekipy Charles Burgers był naprawdę dobry i faktycznie ostry, co dla mnie lubującego się w ostrościach nie zawsze jest oczywiste.
Na szczecińską Łasztownię zawitałem jedynie w sobotę. Przyjechałem chwilę przed godziną 15:00, w momencie, gdy na horyzoncie nad centrum Szczecina wisiały już pokaźnych rozmiarów ciemne burzowe chmury. Słychać było też już grzmoty. Na szczęście zanim zaczęło padać, zdążyłem się rozejrzeć po festiwalu. Pierwsze swoje kroki skierowałem ku stoisku z gadżetami festiwalowymi, gdzie zaopatrzyłem się w bardzo ładny snifter o pojemności 0,33 litra. Jego dużą zaletą jest bardzo grube szkło, więc jak najbardziej sprawdziło w warunkach festiwalowych.
Zainteresowanie imprezą, jak na Szczecin, okazało się być naprawdę bardzo duże, co widać było przede wszystkim wieczorami. A frekwencja byłaby jeszcze większa, gdyby nie upalny długi weekend, który sporo osób spędziło na nadmorskich plażach, oraz dość niepokojące prognozy pogody, zakładające w samym Szczecinie gwałtowne burze (które zresztą się sprawdziły). Nawałnica przeszła zarówno w piątek, jak i w sobotę. Co ciekawe, padało w sumie jedynie w ścisłym centrum Szczecina, a tu gdzie mieszkam, czyli w Policach, spadło jedynie kilka kropel.
Teren festiwalu jednak dość mocno ucierpiał. Nawet ci, którzy schronili się w dużych namiotach i siedzieli na samym ich środku, byli mokrzy, nie mówiąc już o tych, którzy byli bliżej krawędzi. Równie przekichane mieli ci, którzy obsługiwali stoiska – dodatkowo musieli oni jeszcze uważać na to, aby nie powtórzyła się sytuacja z piątku, kiedy to jeden z namiotów znad stoiska sklepu Chmiel – Świat Piwa został porwany przez wiatr i przewrócony. Całe szczęście przewrócił się on do tyłu, a nie do przodu, gdzie mógłby zostać porwany w kierunku ludzi. W czasie ulewy ucierpiał także mój sprzęt fotograficzny, dlatego też zdjęć z imprezy niestety przywiozłem niewiele. Aparatu fotograficznego przez to nie włączałem w ogóle, a mój telefon przez większość imprezy wykrywał „fantomowy” zestaw słuchawkowy, którego oczywiście nie było”, przez co również musiał być wyłączony. Dopiero wieczorem mój Honor przestał szwankować, ale wtedy nie było już odpowiedniego światła robienia zdjęć. Podobnie zarówno w piątek, jak i sobotę, chwilowo ucierpiała instalacja elektryczna zasilająca sprzęt (schładzarki, terminale) wykorzystywany przez stoiska – z tego co słyszałem winne były zalewane deszczem studzienki. Bardzo smutnym widokiem były potłuczone pod przewróconą wiatrem lodówką butelki miodów pitnych Pasieki Dziki Miód.
Również program sceny musiał zostać nieco zmodyfikowany i niektóre jego punkty zostały opóźnione. A działo się sporo – w piątek np. odbył wykład Michała Stemplowskiego z blogu Chmielobrody, pt. “Na kij mie te krafty?!?”, czyli zgryźliwie o piwnej rewolucji. Wieczór natomiast upłynął najpierw na koncertach, a później na zabawie dyskotekowej.
Co do piw, to dostępny był pełen przekrój. Od piw lekkich, kwaśnych, czy też owocowych, poprzez piwa o wysokich ballingach, na tzw. wymrażankach i barrel ejdżach skończywszy. Spróbowałem ich sporo, choć głównie w niewielkich ilościach. Kilka z tych piw zapadło mi szczególnie w pamięci i z pełnym przekonaniem mogę nazwać je sztosami. Najmilej zaskoczył mnie chyba Browar Kazimierz, z którym jak dotąd nie miałem do czynienia, a który bardzo przyjaźnie mnie ugościł (pozdrowienia dla Krzysztofa 🙂 ).
Tradycyjnie już swoje stoisko miało też Polskie Stowarzyszenie Piwowarów Domowych, na którym można było poznać używane przez piwowarów domowych surowce (a nawet spróbować słodu!) oraz skosztować warzonych w domu piw.
Poniżej kilka słów w formie minirecenzji na temat tego, co udało mi się spróbować zarówno w większej ilości, jak i jedynie w kilku łykach:
Browar Świebodzin:
Maraja – świetne, orzeźwiające piwo, z wyraźną marakują. Świetnie sprawdziło się do ugaszenia pragnienia w czasie upału. Jeden z ciekawszych fruit ale’i z tym owocem, których w ostatnim czasie miałem okazję próbować.
Cofilla – piwo o smaku lodów kawowych. Nie wiem, czy nie była to zasługa diacetylu, czy też jest to efekt dodania wanilii. Bardzo dobre, gładkie i sesyjne piwo.
Raj – wziąłem tylko niewielki łyk, ale co nieco mogę o nim napisać. Przyjemna i dość mocno zaskakująca rye IPA. W pierwszej chwili jej smak skojarzył mi się z żywicą, czy też z miodem spadziowym. Po chwili okazało, że jest to zasługa imbiru, który w ten sposób się zamanifestował.
Importer – nowość z Browaru Świebodzin. Wziąłem go jedynie łyczka, dlatego też niewiele mogę o nim powiedzieć. Dobry, choć wydał mi się jeszcze niezbyt ułożonym, trochę alkoholowym imperialnym porterem bałtyckim.
Motel Beer
Shady Pines – podczas ulewy ten niemiecki browar wpadł na fajny pomysł roznoszenia piwa w dzbanku. Dzięki temu miałem okazję spróbować niewielką próbkę IPA. Było bardzo aromatyczne – zarówno w aromacie, jak i w smaku znaleźć można było całą masę cytrusów – grejpfruta, pomarańczy itd.
Karuzela:
Diabelski Młyn – quadrupel uwarzony wspólnie z Browarem Podgórz. Był okej. Zapamiętałem go jako piwo słodowe, w którym dość niewiele jak na ten styl się działo. Wyczuć można było trochę rodzynek i suszonych owoców. Alkohol nieźle ukryty.
BERHET:
Brett IPA – z tego, co dobrze pamiętam, to piwo zostało specjalnie uwarzone na Szczecin Beer Fest. Choć chmielowość od amerykańskich odmian chmielu była dość stonowana, to robotę zrobiły dzikie drożdże, dając bardzo fajną brzoskwinie w smaku i zapachu. Wiem, że nie jest to ostatni tego typu eksperyment – ekipa ma zamiar zacząć eksplorować również świat piw owocowych oraz kwaśnych.
Britke – piłem to piwo już wcześniej z butelki, na festiwalu spróbowałem więc tylko odrobinę. Dobre, z wyraźnym aromatem Mosaica, czyli nafty i białych owoców. Może było trochę zbyt klarowne, ale w browarze o tym wiedzą i planują poprawić recepturę i zmienić szczep drożdży.
Szałpiw na stoisku sklepu Chmiel – Świat Piwa:
Bacca Grossulariae Festiva – świetny dziki kwas, do czego zresztą Szałowie już nas przyzwyczaili. Co prawda agrestu w nim za bardzo nie czułem, ale bardzo przypominał mi belgijskie lambiki. Był wyraziście kwaśny i dziki, wytrawny, bez akcentów octowych. Pycha.
Browar Spółdzielczy
Lódolf Rum BA – Z trzech dostępnych wersji wybrałem leżakowaną w beczce po rumie. Ło matko, to jest sztos. Gdyby ktoś mi dał ten trunek w ciemno, to stawiałbym, że jest to jakieś wzmacniane, deserowe wino, typu sherry, albo porto.
Browar Golem
Milky Moon Bourbon BA – imperial milk stout z kozieradką. Kolejny sztos tego dnia. Bardzo słodkie, orzechowe, czekoladowe piwo, z wyraźną wanilią od beczki po bourbonie. Jednak po wypiciu jakichś 150 ml stawało się już troszkę meczące.
Owech Owech – słodkie, bardzo owocowe w smaku i aromacie double IPA o świetnie ukrytym alkoholu.
Browar Wyszak
Mango IPA – tu niestety rozczarowanie. Niewiele było w nim mango, za to profil tego piwa był przede wszystkim zbożowy.
Browar PINTA
Kryształ – kooperacyjny jasny lager uwarzony wspólnie z Browarem Łańcut. Choć zwykle tego rodzaju piwa nie robią na mnie większego wrażenia, tak w tym wypadku tak było. Piwo miało duuużo ziołowego, trochę ziemistego chmielu w aromacie. W smaku czyściutki, słodowy, z intensywną i krótką ziołową goryczką. Świetne piwo.
Banana Stout Grand Prix – wziąłem tylko kilka łyków, dla spróbowania. Był to przyjemny stout, jednak w smaku zapowiadanych bananów zbytnio nie czułem. Te obecne były jedynie w aromacie. W kategorii stoutów był to jednak przyjemny napitek.
Browar Kazimierz
Imperium Kara Mustafy – kolejny świetny ris z laktozą. Bardzo gładki, słodki, czekoladowy. Bardzo przyjemny. Jeden z lepszych imperial milk stoutów, jakich miałem okazję degustować.
Bazar Mustafy – bardzo zaskakujące piwo, dzięki połączeniu milk stoutu z papają i brzoskwiniami. Owoce świetnie komponowały się z mleczno-kawową bazą tego piwa. No i ma tylko 3,5% alkoholu, co na festiwalach zdecydowanie jest jak najbardziej wskazane ;).
Mangoł – kolejne piwo, którego wziąłem tylko niewielką próbkę. W przeciwieństwie do piwa z Wyszaka tu mango było już wyraźne. Piwo było gładkie, słodkie i bardzo owocowe. Fajny milkshake i to taki soczysty.
Browar Hopkins
Biohazard Laphroaig BA – gratka dla miłośników torfu w piwie. Piwo jest bardzo torfowe – jest w nim pełno aromatu gorącego asfaltu, spalonych układów scalonych. Mimo niewielkiej próbki pod koniec było już trochę męczące od bardzo intensywnej wędzonki.
Podsumowanie
Szczecin Beer Fest uważam za jak najbardziej udaną imprezę. Trochę bałem się nowej lokalizacji, po tym jak ta z poprzedniego roku całkiem nieźle się sprawdziła. Bardzo dobrze oceniam dobór wystawców. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie, a i beer geecy mogli zostać czymś zaskoczeni :). Ogromnym plusem była spora liczba stoisk, które były wyposażone w płuczkę do szkła, co rok temu było sporym problemem. Poza tym poznałem wielu ciekawych ludzi, co zawsze jest ogromnym plusem piwnych festiwali :). Pewne niedociągnięcia były spowodowane głównie ekstremalnymi warunkami podczas nawałnic – ponoć były one gorsze niż na sławetnej edycji Craft Beer Camp ;). No, ale pewnych rzeczy przewidzieć się nie da. Mam nadzieję, że Szczecin Beer Fest na stałe wpisze się (albo już się wpisał?) w kalendarz czerwcowych imprez Szczecina :).